Wiosna! czyli większa dawka energii do działania, nadchodzi chęć szwendania się po górach, spacerowania, jazdy na rolkach czy wszelkich innych aktywności. Wiosna, to także rozpoczynanie sezonu żeglarskiego na różnych akwenach. Nieuchronnie zbliża się również kolejny, wczesno-wiosenny rejs po bujającym mocno i co tu dużo kryć – zimnym Bałtyku. Czyli „rejs szantymaniaków” odbywający się od kilku lat na żaglowcu s/y Zawisza Czarny. Szanty uwielbiam od lat, a rejs cieszy się nieustannie sporym powodzeniem. W tym roku niestety nie udało się popłynąć na ten kwietniowy Bałtyk, więc pomyślałam, że chociaż wrócę do czaru wspomnień z roku ubiegłego.
Rejs szantymaniaków, to rejs ludzi kochających żagle, szanty i muzykę. Organizowany jest już co prawda od kilku lat, ale mnie zawsze jakoś omijał. Zawsze znajdowałam sobie milion powodów, żeby nie płynąć. Ale na żaglowce mnie jakoś tak ciągnie, bo mają w sobie to „coś”. I pewnie bym jeszcze tak niejednokrotnie odkładała decyzję o popłynięciu na „Zawiszy”, gdyby nie przypadek.
Pewnego sympatycznego wieczoru wśród przyjaciół, znalazło się takich trzech, którzy prawie zgodnym chórem stwierdzili, że może bym ruszyła tyłek i popłynęła wreszcie na „Zawiasa”? To co miałam zrobić? Namawiali i namawiali, opowiadali, zachęcali….no i co tu dużo mówić, w końcu namówili. Zacisnęłam zęby, uparłam się i potrzebną kwotę uzbierałam. Czyli jednak płynę! Nie byłam na morzu już ładnych kilka lat, dlatego moja radość była ogromna. Bo owszem pasja pasją, a za coś jeszcze żyć trzeba. Ale chciałabym, chociaż na to minimum żeglowania w ciągu roku sobie pozwalać. Jestem niepoprawną optymistką, więc mam nadzieję, że niebawem tak właśnie będzie.
Gdynia! Jedno z moich ukochanych miast! Kiedy tu jestem, to zawsze czuję się jak u siebie. A jak jeszcze mam możliwość pożeglować, to już pełnia szczęścia. S/y Zawisza Czarny, pieszczotliwie nazywany przez wszystkich po prostu ” Zawiasem” już stoi w gdyńskim porcie. Patrzę na niego z ciągle lekkim niedowierzaniem, że to będzie mój dom na najbliższe kilka dni.
Szybkie wrzucenie mojego kochanego plecaka ( z tej właśnie serii właśnie mój wieloletni, niezniszczalny plecak jest) na koję, która na najbliższe dni będzie moim miejscem na tym żaglowcu. Moim oczom objawia się to, o czym słyszałam tyle opowieści czyli słynny zawiasowy kubryk. Tu się śpi, jada, imprezuje, śpiewa, prowadzi o każdej porze rozmowy, o rzeczach ważnych i pierdołach. Dla jednych magia, a dla innych absolutnie nie do zaakceptowania. Jak będzie u mnie? Nie wiem jeszcze.
Powoli cała załoga w komplecie zbiera się na pokładzie rufowym, gdzie załoga stała omawia ogólny zarys planu rejsu, przedstawia kto jest kim, gdzie płyniemy, następuje podział na wachty. Z tymi właśnie ludźmi podczas kolejnych kilku dni będę spędzać najwięcej czasu. Są cztery wachty w sumie, ja przypisana zostaję do pierwszej wachty. Z tej całej mojej radości kompletnie zapominam o tym, że to właśnie ta wachta, która ma zazwyczaj najwięcej do roboty przy żaglach. Bo żagle przednie czyli sztaksle stawia się tam po prostu najczęściej. Raz się stawia, raz zdejmuje….Mamy jeszcze do obsługi drugi, ogromny żagiel bryfok, którego ponoć się tam nie stawia, znaczy stawia się bardzo rzadko. To ja właśnie trafiłam na ten rejs, że go jednak postawiliśmy. Jest ogromny i cudny! Ale połowa załogi (czyli jakieś plus -minus dwadzieścia osób) go rozkłada, stawia i składa, więc wcale się nie dziwię, że rzadko się z niego korzysta.
Większość załogi zna się już z poprzednich rejsów, ale dość szybko aklimatyzuję się wśród nich. Następuje żmudna część szkoleń podstawowych, poznawania jednostki, w tym obsługi żagli, lin. Trwa i trwa… tyle lin,a każda z nich ma swoje określone działanie. Zapamiętać wszystkich od razu się nie da, ale można próbować, żeby się w nich orientować. Tych lin i żagli jest o wiele mniej niż np. na innym żaglowcu Fryderyku Chopinie, na którym też miałam szczęście kiedyś żeglować. Dlatego zakładam, że to również ogarnę jakoś!
Wreszcie wypływamy !! Spokojne i w ciszy pokładowej wykonywane manewry portowe, oddajemy wszystkie cumy, odbijacze lądują na pokładzie, obrany kurs na duńską wyspę Borholm.
Od tej pory nasza doba liczona jest cyklem cztero -godzinnnych wacht. Na zimnym pokładzie, przy sterowaniu, rozmawianiu o rzeczach ważnych i pierdołach. Czas mija na wypatrywaniu statków własnymi oczami i na radarach. Na nawigacji, na opowieściach różnych. Na gapieniu się w niebo pełne gwiazd. Od czasu do czasu stawia się potrzebne żagle, ściąga inne. Cały czas coś się dzieje. Czasami manewry przy żaglach wykonuje kilka osób, a kiedy zajdzie potrzeba następuje alarm do żagli i wtedy wszyscy ludzie wyrywani są z ciepłych koi i lądują przy działaniach przy żaglach na pokładzie. Nie zawsze spotyka się to z ogólną radością, tym bardziej jak kilka minut temu zdjęło się zimny i mokry sztormiak, wypięło z szelek bezpieczeństwa i zanurkowało w suchym, ciepłym śpiworze, a tu trzeba wyłazić do manewrów jeszcze raz. Dla własnej przyjemności, na własnym urlopie, za własne pieniądze w końcu. Czasami zdarza się, na szczęście rzadko, że jeszcze człowiek szelek nie zdąży zdjąć, a już znowu na pokład trzeba wyłazić.
Nie ukrywam, że kwiecień na Bałtyku nas nie rozpieszcza. Z dnia na dzień jest coraz zimniej, ubieramy się warstwowo,a ciepłe skarpety, rękawiczki i czapki to podstawa. A pewnego dnia mamy na pokładzie i śnieg. Czyli piękną zimę mamy tej wiosny. Takie są właśnie uroki żeglowania wczesną wiosną po Bałtyku. Jednak mimo zimna, czas sobie biegnie przyjemnie i powoli. Jest zimno, ale atmosfera cudowna! I to jest najważniejsze. Ci, którzy nie muszą aktualnie stać na pokładzie odpoczywają w sobie wybrany sposób. Lub oddają się śpiewom przy gitarach, skrzypcach w kubryku.To właśnie taki rejs, pełen śpiewania i muzyki. Śpiewamy dużo i wszędzie, nie zawsze z instrumentami, ale jakoś nam to nie przeszkadza.
Wspominałam, że nasza wachta to bukszpryt i sztaksle na nim. Aby cokolwiek przy nich zrobić trzeba włazić na siatkę zawieszoną przed dziobem, kilka metrów nad wodą… tak, to robi wrażenie. Buja tam więcej niż gdziekolwiek indziej, bywa mokro. Ale tam jest tak, że każdy z nas chce tam włazić znowu.
Po paru godzinach od rozpoczęcia rejsu niewyobrażalnie szczęśliwa stoję na bujającym się na falach pokładzie, pewna że tym razem nie będę chorować. Wiem, że mogę wszystko. Z radością i pewnością patrzę na zwiększające się bałtyckie fale. Jest cudownie!!! I jak na razie choroba mnie faktycznie nie dopadła, mam nadzieję, że ta sielanka się nie skończy. Przecież zaopatrzyłam się pierwszy raz w życiu w tzw. chemię przeciw chorobie morskiej czyli aviomarin. Tani był i bez konieczności recepty, to kupiłam. Internety piszą, że działa, nie otumania, nie zaburza koncentracji. Pozwala po prostu nie wymiotować, a o to właśnie chodzi. W sumie chyba nigdy nie próbowałam jak działa, ale perspektywa nie męczenia się w tak krótkim rejsie jest nie do opisania! Kto nie chorował nigdy na morzu, to nie zrozumie.
Czy ja wspominałam, że jeszcze nie choruję? No to sielanka się jednak skończyła bo mnie jednak dopadło. Tak nagle, trzymając jedną z lin na dziobie wiedziałam, że czas natychmiast pokłony Neptunowi oddać. Ale dlaczego?!? A miało być tak pięknie….a ja znowu choruję, szlag by trafił. Znowu mnie czeka wiszenie na burtach i wpatrywanie się w bałtyckie fale z bliska, oddając przy okazji wszystkie treści żołądka. Masakra! A miało być tak pięknie…
Bo chorobą morska to jest właściwie coś, o czym mogłabym napisać pracę doktorską. Żeglując bowiem radośnie od wielu lat na różnych mniejszych i większych jednostkach, to ja na morzu po prostu choruję. Od lat, od zawsze. Pamiętam doskonale, że po moim pierwszym morskim, bałtyckim rejsie mówiłam, że nigdy ale to nigdy więcej na morze. No nigdy!!! Dostałam w tyłek od morza bardzo, chorowałam okropnie i mówiłam, że nigdy. To znaczy wtedy mi się wydawało, że dostałam bardzo. Potem się przekonałam, że można dostać jeszcze bardziej.
Bo jakoś tak wyszło, że pływałam dalej i choroba morska mnie nie zniechęciła do żeglowania. Trochę co prawda wkurza świadomość, że ona jest i jak działa, ale nie zniechęca. Wiem dobrze, że zależnie od warunków i długości trwania rejsu choroba trwa raz krócej raz dłużej- ale na moje szczęście przechodzi mi zawsze, kiedy mój organizm przyzwyczai się już do bujania po falach. A potem jest już tylko cudownie.
Oczywiście, złośliwcy mówią, (najczęściej ci, których choroba morska nie dotyka), że na chorobę morską najlepiej działa lenistwo pod rozłożystym dębem, do tego stuletnim. Czym się choroba morska objawia? poza po prostu wymiotowaniem? Dochodzą koszmarnie męczące i uporczywe zawroty głowy, mdłości prawie non stop. Dodatkowo pojawia się brak chęci do życia, całkowita obojętność na warunki pogodowe. I wściekłość, że człowiek taki osłabiony jest. Zwiększona jest też chęć do spędzania czasu głównie leżąc, bo wtedy jest łatwiej, błędnik tak nie wariuje. Ale nie da się tak ciągle leżeć. Coś trzeba robić, działać jakoś. A to jest czasami takie trudne zmusić się do wykonania czegoś. I oczywiście przebywanie tylko na pokładzie, ponieważ każde zejście pod pokład, gdzie mieszają się zapachy różniste powoduje natychmiastową chęć oddania wszystkiego, cokolwiek się zjadło znowu za burtę.
Na niektórych podobno działa sterowanie. Głównie dlatego, że trzeba się skoncentrować na kursie, na czymś konkretnym. Na mnie niestety sterowanie nie działa kompletnie, bo zamiast nad kursem zastanawiam się nad tym, komu oddać ster kiedy sama będę pokłony Neptunowi czynić. Bardziej skuteczne jest klarowanie lin. Jak to mówi przysłowie nieznanego autora – „na kaca najlepsza jest praca, na rzyganie- klarowanie”. Testowałam kiedyś zaklejanie pępka i działało to tak, że choroba owszem była, ale przechodziła jakoś szybciej i łatwiej. Więc tym razem postanowiłam sobie ułatwić życie.
Ponieważ wiem o tym, że choruję, to tym razem sobie wykombinowałam, że nie będę. Ten rejs trwa kilka dni, zanim organizm się przyzwyczai to rejs się akurat skończy. Bez sensu. To może warto zaryzykować i nie męczyć się. Słyszałam przecież o różnych medykaliach, że pomagają. Obecnie o aviomarinie powiem tak: rzygałam dalej niż widziałam! Dawno, tak nie… zaraz. Jakie dawno. Ja nigdy tak nie chorowałam!!! Absolutnie nigdy! ! Wisząc znowu na relingach rufowych, kląc na czym świat stoi, zadawałam sobie pytanie „No dlaczego? dlaczego do diabła na mnie nie działa?!!”
Zaraz po powrocie do domu, opowiadam o rejsie i między słowami pada „wiesz Mamo- ten aviomarin zupełnie na mnie nie działa!” a Mama ze stoickim spokojem „no nie na ciebie nie działa i nigdy nie działał. Rzygasz dalej niż widzisz..” Warto się skonsultować z rodzicami jednak czasami.
Ponieważ jeden środek nie zadziałał, a ja miałam dość nie jedzenia i chorowania to dostałam drugi. W sumie nic nie ryzykuję , bo skoro jeden już nie zadziałał, to co do cynaryzyny nie ma absolutnie żadnej nadziei. A tu niespodzianka! Działa! Nie mdli, nie osłabia, nie powoduje senności.Nie choruje! Nie, mój organizm jeszcze się przyzwyczaił do bujania, więc to nie to. I wreszcie mogę usiąść przy stole z najlepszą pod słońcem wachtą i jeszcze lepszym oficerem! Nie no, jeść jeszcze nie jem, boję się, że będę musiała oddać. Ale samo siedzenie przy wspólnym stole jest uczuciem, którego się nie da opisać! Ta cynaryzyna naprawdę działa, jest fantastycznie. A kuk na żaglowcu, na Zawiasie również dopieszcza niewiarygodnie załogę, więc mam nadzieję już niebawem delektować się przygotowanymi przez niego potrawami, bo warto!
Dlaczego żegluję? Bo to kocham, bo żeglarstwo sprawia mi to nieopisaną radość i daje kopa do działania i powera do życia. Mimo, że czasami po tyłku na morzu dostaję. Bo morze doświadcza i uczy pokory, uczy tego co jest ważne. No i te wschody i zachody słońca widziane z perspektywy morza, czy oglądanie gwiazd leżąc na pokładzie. Ale ot, taka pasja. I co ja poradzę.
Podczas tego krótkiego rejsu, odwiedzamy wyspę Borholm, gdzie wreszcie można wejść pod prysznic przy niekiwającym pokładzie, wyjąć z plecaka jeszcze suche tzw. wyjściowe spodnie. Takie niby małe rzeczy czasami powodują masę szczęścia. Poza trochę innym niż w morzu systemem wacht, oddajemy się również radosnym spacerom grupowym. Pogoda jest śliczna, więc czas sprzyja lenistwu i szwendaniu się po wyspie.
Tak sobie teraz myślę o minusach tego żeglowania na Zawiasie. Na pewno prosta czynność zwykłej toalety jest tutaj nieco utrudniona, ponieważ znajduje się na pokładzie, na zewnątrz. Wygląda to tak, że najpierw trzeba pomyśleć wcześniej o tym, że się chce tam iść. I jeśli na pewno tak, to następnie ubrać na siebie sztormiak i buty, wyjść z ciepłego kubryku, wyczaić moment kiedy fale nie będą się w tym miejscu przelewać przez pokład (a przelewają się nieustannie to jest to krótki moment). W środku jest tak mało miejsca, że to co można, ściąga się wcześniej. Czasami co prawda wybiega się z kubryku w skarpetkach…ale nie polecam, zawsze są potem mokre. A suszenie ich nie trwa szybko. Ale to chyba jeden z niewielu minusów jaki znalazłam w sumie. Można się do niego przyzwyczaić, ale trochę utrudnia życie.
Wracamy w powrotną drogę. Czas bez zmian upływa nam na pełnionych wachtach, nieustannych śpiewach i rozmowach. Czas szybko mija, na kursie Gdynia, jeszcze tylko manewry podejściowe i koniec. Pada magiczna komenda „tak stoimy”. Czas rozdawania opinii, pożegnań, ostatnich wspólnych zdjęć. Czas wracać do domu. To był krótki, chociaż cudowny rejs. Dał mi energię do dalszych działań. I co najważniejsze, to odpowiedniej być w załodze. Z taką ekipą to można wszędzie. Pierwsza wachta w której miałam szczęście być, była absolutnie wyjątkową, fantastyczną i cudowną ekipą!!! Mam nadzieję, że w takim składzie jeszcze to kiedyś powtórzymy. Bo nieważne gdzie, nieważne na czym, ważne z kim. Cieszę, że się dałam namówić przyjaciołom na ten rejs. I schodząc z pokładu „Zawiasa” wiem na pewno, że ja tu jeszcze wrócę.
W 2020 roku miał być jubileuszowy, 10 rejs szantymaniaka. Wielka radość oraz ogromne zainteresowanie udziałem sprawiło, że w zaledwie dwa tygodnie po ogłoszeniu terminu, miejsc na rejs już nie było. Miesiąc za miesiącem odkładałam grosiki, żeby popłynąć i znowu stanąć na kiwającym pokładzie Zawiszy Czarnego. Popłynąć w znanej, niesamowicie pozytywnej załodze. Ale plany wzięły w łeb. Zagrożenie wirusem, ogólna kwarantanna. Ograniczenia wychodzenia z domu, maseczki chirurgiczne na twarzach obowiązują wszystkich, rękawiczki jednorazowe. Straszna rzeczywistość. Większość firm pracuje zdalnie, pozamykane knajpy, usługi.
W góry nie wolno, na morze nie wolno. Online odbywają koncerty, nauka. Wszystko. A my śledząc te informacje, cały czas mamy nadzieję, że jednak popłyniemy. Niestety- ku wielkiemu smutkowi, rejs zostaje odwołany. Ale organizatorzy wpadli na oryginalny pomysł, że skoro wszystko teraz odbywa się i tak w internecie, to może zrobić wirtualny 10- rejs szantymaniaków. Na przekór wszystkiemu. I odbył się, całkowicie wirtualnie, na portalu społecznościowym. Z podziałem na wachty, z realnymi manewrami, czy komendami przy stawianiu i zrzucaniu żagli. Oraz z symulacją komputerową takiego rejsu.
Z wyobrażeniem sytuacji, które są realne do wydarzenia na tym żaglowcu. Wszyscy uruchomili wyobraźnię i tak żeglowaliśmy. Pełno emocji,radości, pełno pisania. Powstawały nawet filmy z przemowami kapitana, czy głośne dzwonki alarmów. I tak przez 5 dni. Niesamowite doświadczenie. Wyobraźnia, znajomość żaglowca i tęsknota za pokładem, oraz za ludźmi zrobiła swoje.
Oczywiście, tęsknimy do rzeczywistego spotkania na pokładzie Zawiszy, ale jak mówią, najważniejsze, to w odpowiedniej być w załodze. A ta załoga, składająca się z szaleńców, którzy sytuacji wydawałoby się bez wyjścia, jak trzeba, to nawet wirtualnie potrafi żeglować.
Rejs Szantymaniaka- to rejs, gdzie dużo się śpiewa, zarówno w kubryku jak i poza nim. W Krakowie, od 40 lat odbywa się festiwal Shanties, pełny radości, tańców pod sceną i muzyki. Brzmienia tradycyjnych, ukochanych pieśni pracy, czy wszelkich innych pieśni i piosenek żeglarskich. W tym roku, odbywa się jubileuszowy festiwal- tym razem jednak, z powodu ciągle trwającej pandemii, odbędzie w sieci. Można go zobaczyć i bawić się na różnych platformach internetowych. Będzie inaczej, ale na pewno, jak na jubileusz przystało- absolutnie wyjątkowo.
Ja jestem byłym żeglarzem mazurskim. Byłym, bo od lat tam nie byłam, pamiętna jak moje dzieci dały mi w kość w pewne wakacje na jachcie. Ale rozumiem twoją radość i pasję żeglowania. Ciekawie to opisałaś:)
Mój wujek jest zapalonym żeglarzem i co roku proponuje mi wyprawę…jeszcze się nie skusiłam, ale może.. 😉
Fantastyczna relacja pełna świetnych kadrów przedstawiających niesamowite widoki! Miło się czyta takie teksty. 😉
Fantastyczna przygoda! Niestety tylko o szantach mam pojęcie:)