W moim i tak rzadkim chodzeniu po górach, zrobiła się jakaś długa, niezaplanowana przerwa. Najpierw zdrowie kazało na jakiś czas odpuścić, a potem wymówki w stylu: brak butów odpowiednich, czy prozaicznie brak kasy. Potem zostały zamknięte wszystkie szlaki. A ja z miesiąca na miesiąc obiecywałam sobie, że pojadę na jeden dzień w góry. Na chwilę. Ale planuj.. a wychodzi jak zwykle. Miał być czerwiec, ale warunki pogodowe sprawiły, że znowu odpuściłam.
Ale jest wrzesień, tak głupio znowu szukać wymówek. Długo nie zastanawiałam się, z którego szczytu chcę popatrzeć na świat. Tatry Zachodnie, Wołowiec – wysokość 2063m. Dlaczego własnie ten? Ponieważ już od dwóch lat próbuje tam nieskutecznie wejść, a każda moja próba, z różnych powodów zazwyczaj kończy się na Grzesiu, albo Rakoniu.
Trasę zaczynam na parkingu w Dolinie Chochołowskiej, gdzie za kilka złotych dostaje się busem z zakopiańskiego dworca. Mimo dość późnej pory, tj. chwilę przed 9 rano- ludzi na tej trasie spotykam niewielu.
Spokojnych kilka kilometrów spaceru długą, niekończąca się Doliną Chochołowską. Głównie równym asfaltem, czasami po kamieniach, ale raczej płasko, tylko miejscami nieco pod górę. W schronisku, po chwili przerwy, z kanapkami wyjętymi z plecaka, idę dalej.
Obieram kierunek na pierwszy z zaplanowanych na dziś szczytów, na Grzesia. Wysokość 1653 m. Trasa żółtym szlakiem, początkowo prowadzi przez las do góry, miejscami przez błoto i zniszczone drzewa. Powoli, ale do góry i do przodu.
Podczas kilku ostatnich metrów podejścia na szczyt Grzesia usłyszałam od schodzącego turysty tekst, że Rysy przy wejściu na Grzesia to pikuś, więc muszę się zastanowić, czy tego niebawem nie zweryfikować.
Podejście żółtym szlakiem na Grzesia nie jest jakoś specjalnie trudne, ale miejscami faktycznie dość męczące. Chwila odpoczynku na szczycie z kanapką, jeszcze ciepłą herbatą, pełen relaks. Czas na myśli ze samym sobą, zostawiam sobie na Wołowiec, na którym tym razem zamierzam się jednak znaleźć.
Następny szczyt to Rakoń – 1876m, tutaj trudności jako takich nie ma żadnych, prowadzi na niego przyjemna ścieżka grzbietem górskim, a po obu stronach widoki innych szczytów tatrzańskich.
Pięknie! Niebieskim szlakiem, średnim tempem powoli zbliżam się na szczyt. Coraz wyżej, coraz cudniej. Cieszy mnie fakt, że mimo, że kondycja od paru miesięcy wydawało mi się leży- to nie jest aż tak źle.
Po Rakoniu- został mi jeszcze tylko ten Wołowiec, z moim już trzecim podejściem do tego szczytu. Pogoda nadal jest piękna i słoneczna, czasowo też jest jeszcze zupełnie dobrze. Im wyżej, tym zaczyna mocniej dmuchać, robi się mimo słońca chłodniej, więc zakładam polar.
Na szczyt Wołowca trasa prowadzi miejscami płasko, miejscami po kamieniach i schodowych ułatwieniach.
Niby to tylko 30 minut między obydwoma szczytami, ale przy zaczynającym się powoli zmęczeniu- to jest bardzo długie trzydzieści minut. Mam takie chwile podczas wchodzenia, żeby odpuścić. W końcu dwa szczyty w jeden dzień mam za sobą. Ale potem nadchodzi myśl, że to moje trzecie podejście, że jak teraz nie wejdę, to szybko tutaj nie wrócę i zostanie mi taki niedokończony szlak. Dlatego, jednak powoli, ale jednak do góry. I chwilę później jestem na szczycie Wołowca, na wysokości 2063m! Nareszcie! Absolutnie warto.
Na wierzchołku Wołowca pozwalam sobie na dłuższą przerwę, w końcu niecodziennie jestem na takiej wysokości. Wyjadam ostatnią kanapkę i rozkoszuję zarówno cudowną, tatrzańską panoramą wokół, własnymi myślami i ogólnym szczęściem. To się nazywa prezent urodzinowy! Jest cudnie, ale pora wracać.
Rozważam dwie opcje- albo wracam taką samą trasą, czyli przez Rakoń i Grzesia do schroniska, albo trasą szybsza, ale trudniejszą. Zielonym szlakiem przez Wyżnię Chochołowską. Oczywiście, wybrałam ten drugi wariant. Ten zielony szlak, to dwie godziny zejścia po kamienistym szlaku w dół, męczące i niefajne, ale dość szybkie. Coś za coś.
Moje nogi w połowie tego schodzenia mają dość, a tu jeszcze został spory kawałek. Nie wiem, czy zdecydowałabym się na ten szlak przy podejściu do góry. Jest trudniejszy, mało widokowy i męczący. Dawno nie cieszyłam się tak z widoku dachu schroniska. Koniec trasy. Jeszcze zasłużone piwo urodzinowe, chwila odpoczynku. Przede mną ostatnie kilometry długą Doliną Chochołowską. Nieważne kilometry, ważne że wreszcie płasko, żadnych schodów, żadnych kamieni. Na busa do Zakopanego ledwo zdążyłam, na jeden z ostatnich autobusów do domu także. Zmęczenie spore, ale i szczęście ogromne. Trzy szczyty w jeden dzień! W końcu udało się!
Cała trasa w sumie z przerwami, od rozpoczęcia na Siwej Polanie w Dolinie Chochołowskiej, do zakończenia w tym samym miejscu zajęła mi w sumie 11.5 godziny. Jestem zaskoczona własną kondycją, bo jednak poza chodzeniem tych kilku kilometrów dziennie, czy jazdą na rowerze, to uważam, że mało o swoją kondycję dbam.
Ten zielony szlak powrotny dał mi solidnie w kość. I jeszcze wody zabrałam za mało. Więc napotkane źródełko z lodowatą wodą na trasie okazało się bezcenne.
Koszty mojego wypadu?
- autobus w obie strony- Kraków- Zakopane 42zl,
- bus na trasie dworzec dolina chochołowska w obie strony 14zl.
- Bilet do tatrzańskiego parku 6zl.
- plus piwo w schronisku- 12 zł
- plus kanapki w domu, ale tego już dokładnie nie liczyłam
Czy warto było? Pewnie! Ot, mój taki osobisty, absolutnie wyjątkowy prezent urodzinowy. Trochę wcześniej- ale to pogoda mi taką datę zweryfikowała. Z minusów- zlikwidowano mi połączenie o 4 rano, inaczej czasowo na koniec nie musiałabym tak gnać, byłoby spokojniej. Zmęczenie faktycznie solidne, ale i ogromne szczęście, w końcu zrobione te trzy szczyty w jeden dzień, Grześ, Rakoń i Wołowiec.