Jeden dzień na Pilsku

Tym razem zrobiłam sobie jednodniowy wypad na Pilsko, czyli na drugi  najwyższy szczyt w Beskidzie Żywieckim, o wysokości  1535m.

Pomyślałam o nim, ponieważ miałam potrzebę solidnego zmęczenia się, a do tego odreagowania osobistych stresów różnych. Chciałam włazić w miarę wysoko i co tu kryć, tym razem chciałam iść sama. Na Diablak właziłam całkiem niedawno, więc  tym razem trzeba było wymyślić coś innego. Niestety, perspektywa Tatr znowu się oddaliła. Nie chcę łazić w tłumie ludzi, wlokąc się krok za krokiem. Mimo, że trochę tam mnie ciągnie…może kiedyś.Z reguły jest tak, że łazimy w góry w dwie, bądź więcej osób. Teraz byłam sama, choć wszyscy wiedzieli gdzie jestem. Jest  inaczej. Czy lepiej? Nie, po prostu inaczej. Nie ma z kim plotkować i czas wolniej leci, rozleniwia, bo nie ma kogoś kto powie „ruszamy dupę i do góry”. Trochę kiepsko z dojazdem na Pilsko, ponieważ najwcześniejszy autobus  wyjeżdża z Krakowa o 715, a na miejscu w Korbielowie jest dopiero o 951. Powrót najpóźniej  1705, potem już autobusowego transportu brak.

Początkowo miałam w planie wybrać dość długie, jednocześnie spokojne  łagodne podejście, szlakiem żółtym, ale się zagapiłam  i wylądowałam przed zielonym szlakiem, nie do końca zdając sobie sprawę z jego trudności. Efekt? Połowa drogi, to podejścia o sporym kącie nachylenia,  solidnie męczące.  Może tak właśnie miało być? Zmęczyć organizm tak, żeby nie mieć siły zastanawiać się nad życiem, tylko włazić wyżej i wyżej,  w sumie kto wie.  Ale widoki wokół śliczne, więc powolutku włażę, częściej niż zazwyczaj robiąc przerwy i odpoczywając.

Kiedy usłyszałam od ludzi już schodzących,  że jeszcze przynajmniej połowa drogi przede mną, lekko się podłamałam. Jednak na szczęście, ta druga połowa szlaku jest w większości płaska, na dodatek częściowo prowadzi przez chłodniejszy las.

W schronisku na Hali Miziowej, na którym spędziłam dosłownie kilka minut, tłumy, ogromne tłumy ludzi. Wszystkie miejsca siedzące zarówno w schronisku jak i w karczmie obok zajęte. A miałam nadzieję, wybierając Pilsko, jakby wydawało mi się nieco mniej znany  szczyt w Beskidach niż Babia Góra, że  jednak wszyscy turyści będą albo w Tatrach albo właśnie na szczycie Diablaka. A jednak myliłam się. Chyba połowa turystów miała dokładnie ten sam pomysł na spędzenie słonecznej, wolnej, letniej soboty co i ja.

Ze schroniska na szczyt Pilska prowadzą dwa szlaki, czarny i żółty, na obu jest napisane, że czas wejścia to 30 minut, więc nie zastanawiając się jakoś długo nad wyborem, wybrałam żółty. Trasa spokojna, początkowo prowadzi przez las, dobrze oznaczonym szlakiem, pełnym korzeni i kamieni. Wymaga więc koncentracji, aby gdzieś nie wyrżnąć. Na moje szczęście zdecydowana większość ludzi wybrała jednak szlak czarny.

Nagle robi się cicho i pusto. Pełno kamieni, dużo kosodrzewiny i bardzo wąskie przejścia. Ta niesamowita, cudowna  cisza wokół.  Od czasu do czasu przystaję, bo minąwszy las, widoki  w dół są cudne i szkoda by było je przegapić.  Zmęczenie daje się we znaki coraz bardziej,  trochę mam dość, ale przecież nie odpuszczę, przynajmniej takiej wersji się trzymam.

Ale przyznaję, widząc już szczyt przed sobą zastanawiam się, czy jednak nie odpuścić.  Wiem, że bez sensu, to jak biec na 100 metrów i zrezygnować 5 metrów przed metą. Nie wiem jak to jest, przecież tabliczka na szlaku wskazywała przejście w czasie 30 minut  i zazwyczaj mniej więcej w takim określonym czasie chodzę plus minus 5 minut  w jedną czy w drugą stronę), ale teraz mam wrażenie, że na tym ostatnim odcinku, te 30 minut jest jakieś wyjątkowo długie.

Dotarłam wreszcie na szczyt, moim oczom ukazuje się tabliczka informacyjna Pilsko 1535m,!  Oczywiście można iść jeszcze wyżej, na szczyt Słowacki, ale chyba nie tym razem.  Udało się.  Można wreszcie  odpocząć, popatrzyć dumnie na Diablaka na przeciwko, dokończyć  spokojnie nie zjedzone jeszcze kanapki.  I wreszcie pomyśleć o ważnych dla mnie sprawach, wspomnieniach, taki przecież był cel wdrapywania się tutaj. Na szczycie widzę te tłumy ludzi, ale specjalnie się nimi nie przejmuję,  na zalesionym masywie jest sporo miejsca dla każdego. Tylko oddaje się myślom, jedzeniu i odpoczynkowi, rozkoszując się cudnym widokiem. Po raz kolejny wiem, że warto było się trochę zmęczyć.

W pewnej chwili, ciszę moich przemyśleń brutalnie przerywa radio.. Tak po prostu radio puszczone na ful. W ciszy…aaa co ja tu robię? Myśli zostają  przerwane przez odgłos głośnej muzyki  i na tym właściwie skończyła się moja krótka chwila odpoczynku. Jeszcze trochę fotek i czas wracać. Aby zdążyć na ten ostatni autobus do domu, który jest o 1605 i o 1705, na któryś z nich  się wyrobie, jak nie… to chyba pozostaje opcja na nogach.

Jak już schodzę, to widzę kolejne tłumy wychodzące na górę. Trzeba przystawać, żeby się wyminąć.  Jak dobrze, że ja już wracam!

Tym razem do schodzenia wybieram sobie czarny szlak, który jest zupełnie inny od poprzedniego. Prosto po ziemi w dół, żadnych korzeni skal czy kamieni.  Szlak łatwiejszy i zdecydowanie  szybszy. Absolutnie nie  żałuję, że wchodząc, wybrałam jednak trudniejszą wersję. Zdecydowanie bardziej urozmaiconą,  pełną skał, kosodrzewiny i wystających korzeni. Jeszcze tylko chwila relaksu w schronisku i trzeba ruszyć w drogę powrotną, czasu zostało coraz mniej.

Na powrót wybrałam sobie  żółty  szlak wiodący w większości przez las, więc jest nieco prościej,  przyjemniej i przede wszystkim chłodniej.  Przy końcu trasy  wypatruję źródło  z lodowatą wodą i nie opieram się specjalnie temu, aby lekko zboczyć ze szlaku i napić się zimnej wody i zamoczyć głowę. Jest cudownie, tak cudownie… że na ten autobus o 16 jednak nie zdążyłam. Trochę stresu jeszcze sobie zafundowałam,  bo sprawdziłam  przed wyjazdem, że na pewno autobus na pewno jedzie, na pewno z tego przystanku, ale na przystanku widnieją wszystkie  inne firmy a tej nie ma, na dodatek żadnego połączenia do Krakowa nie ma… I co teraz? Ale poczekałam, w międzyczasie jakaś woda z cytryną, bo na więcej już nie miałam w portfelu drobnych i czekam.  Bus  na szczęście przyjechał całkiem  punktualnie, więc czas do do domu. To był męczący, wyczerpujący, ale jednak całkiem fajny dzień.

jeden dzień na Pilsku

I dodam, że jak się już bierze power_banka, to najpierw wypadało by sprawdzić czy kabelek zabierany do niego pasuje.. mój nie pasował….

 

4 Replies to “Jeden dzień na Pilsku”

  1. Sonia Dynarska says: Odpowiedz

    Czasem trzeba się wyciszyć w samotności. Podejrzewam, że miałabyś jeszcze lepszą frajdę, jakbyś na drodze nie spotkała żadnych innych „człowieków” 🙂

  2. Monika Wysocka says: Odpowiedz

    Nie byłam jeszcze w Beskidzie Żywieckim, ale góry kocham, każde. 🙂

    1. Zapraszam zatem na Babią, królową Beskidu Żywieckiego:)

Dodaj komentarz