Czasu jak zwykle mało, bo tylko jeden dzień, a pomysłów w głowie moc. Bo może rolki, może łażenie po Krakowie, a może po prostu leniwe czytanie książki nad Wisłą? Ale w sumie szkoda siedzieć w mieście, kiedy pogoda zapowiada się cudna. Po kilku różnych koncepcjach, obieramy jednak kierunek Pieniny. Ma być słonecznie, więc tylko teoretycznie pakuję do plecaka długie spodnie, polar i kurtkę, ale raczej z przyzwyczajenia, niż z myśli, że mogą się przydać.
Pierwotnie planujemy nasz wyjazd busem o 7.25, jednak okazuje się, że jest jeszcze wcześniej, o 645. Zbójecka pora jak na dzień wolny, ale za to będziemy wcześniej na miejscu. Mamy nadzieję, że wszyscy inni pojadą właśnie tym późniejszym. O naiwności! Dobrze, że miałyśmy bilety, bo bardzo dużo osób wpadło na dokładnie ten sam pomysł, żeby jechać wcześniej. Autobus pełny, jak nigdy.
Szlaków turystycznych prowadzących na szczyt na trzech Koron jest kilka. Można wyruszyć z Krościenka, ze Szczawnicy, czy ze Sromowiec Niżnych. My decydujemy się na trasę z Krościenka, z założeniem powrotu do Szczawnicy, ale tak naprawdę, to czas zweryfikuje nasze plany.
Autobus szybko nas zawozi nas do centrum Krościenka, gdzie zaczynamy swoją wędrówkę. Jeszcze tylko kremik na buźkę, kark i ramiona żeby się nie spalić i potem nie cierpieć, aparat w dłoń, mapa w plecaku i w drogę. I woda, w takiej butelce z filtrem
Zaplanowana trasa przejścia na dziś to ok. 5h, 17 minut chodzenia, pokonanie 14,3 km, w tym przewyższenia w górę 1009m, w dół 963m. Zapowiada się całkiem fajny, chociaż intensywny dzień.
Nasz plan jest taki, aby najpierw iść na Trzy Korony, a potem od razu przejść na Sokolicę. Jest 9 rano, czasu mamy dość. Sprawdziłyśmy powrotne ostatnie autobusy zarówno z Krościenka, jak i ze Szczawnicy. Tak w okolicach 17, żeby spokojnie połazić. Takie jakieś przyzwyczajenie do sprawdzania możliwości powrotu.
W przeciwieństwie do radosnych turystów spacerujących sobie zimą (i pewnie nie tylko wtedy) w tenisówkach na szlaku do Morskiego Oka. Ludzi, którzy z przerażeniem reagują na zapadający w górach zmrok, nie planujących powrotnego transportu. Ludzi reagujących zdziwieniem i agresją, na fakt, że wczesnym wieczorem trzeba na własnych nogach i nic na tej trasie już nie jeździ. Ja nie rozumiem, takiego podejścia. Smutne. Oby jak najmniej takich ludzi na szlakach spotykać. Tak mi się jakoś mój ostatni, grudniowy wypad w Tatry przypomniał. Ale już wracam myślami do tegorocznych, wiosennych i cudownie słonecznych Pienin.
Agnieszka też kocha góry. I chciałaby jeszcze mieć szansę w nich być. Piszę o tym, dlatego, że powoli zbliża się okres rozliczania z fiskusem. Jeśli nie masz jeszcze pomysłu komu oddać swój 1% podatku, to proszę wesprzyj Agnieszkę
Zaczynamy żółtym szlakiem, prowadzącym co prawda tylko lekko pod górę, ale już czuję, że moja kondycja po prostu leży. Brak ruchu, parę kg więcej, dużo lenistwa i jej brak odczuwam od razu idąc wolniej niż zwykle. Zła jestem na siebie, że się zapuściłam i mimo, że trasa do trudnych nie należy to te przewyższenia dają się we znaki. Ale na własne życzenie przecież. I to dopiero początek. Strach pomyśleć co będzie dalej.
Droga niby łatwa, ale jednak ciągle pod górę, upał daje się we znaki. Strome, chociaż krótkie odcinki. Już czuję, że litr płynów to zdecydowanie za mało. Na szczęście na naszej drodze natrafiamy na źródła z lodowatą, górską wodą, w których możemy uzupełnić swoje zapasy. Tak pomyślałam sobie, że może pora wyłożyć kasę na bukłak turystyczny na wodę, (np. coś takiego klik) trzymany na plecach do sięgnięcia w każdej chwili marszu. Mój stary dobry plecak (z tej serii właśnie klik tu o) posiada taką funkcjonalność, której dotychczas nie wykorzystywałam. Może nadszedł czas, żeby to zmienić.
Na szczycie Trzech Koron, czyli 982m n.p.m jesteśmy szczęśliwe, ale co tu kryć, jednak lekko zmęczone. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, jesteśmy sporo przed czasem wynikającym z obliczeń szlaków. Szok dla mnie, że tak się udało, mimo mojej kiepskiej kondycji, która zmuszała mnie do zatrzymywania się podczas wędrowania częściej niż zwykle. Doprawdy nie wiem jakim cudem. Ale to może nie jest aż tak źle, jak mi się samej wydaje.
Teraz pozostaje tylko uiścić u pana w drewnianej budce opłatę 5 zł, za oglądanie panoramy pienińskiej i już można metalową kładką z miejscem dla jednej osoby po każdej stronie iść dalej podziwiać Pieniny czyli to, po co się wspinałyśmy tutaj. Jest cudownie! Istotnym jest fakt, że ta opłata jest ważna na obu szczytach, wędrując na nie w tym samym dniu.
I o czym tu pisać, jest po prostu pięknie!
Naprawdę niewielki kawałek metalowego tarasu, gdzie tylko kilka osób może jednocześnie przybywać. Więc szybkie podziwianie widoków, kilka fotek i czas ustąpić miejsca innym na platformie, pora coś zjeść. Obok budki z pamiątkami i płatnościami, jest spora ilość drewnianych ławeczek sprawiająca, że każdy zmęczony wejściem turysta znajduje dla siebie kawałek wygodnego miejsca na odpoczynek. Kabanos, kanapki i placki ziemniaczane na zimno. Jest cudnie.
Dłuższa chwila odpoczynku i ruszamy na drugi zaplanowany na dzisiaj szczyt Pienin- na Sokolicę.
Droga na szczyt Sokolicy prowadzi nas niebieskim szlakiem przez las, a częściowo przez skaliste i dość strome podejścia, miejscami zabezpieczane metalowymi barierkami. Oczywiście, że z każdym kolejnym metrem mamy takie myśli, żeby odpuścić, zrezygnować, że może dwa szczyty w jeden dzień to nie bardzo.. ale nie. Jest cudna pogoda. Szkoda jej nie wykorzystać i tak szybko wracać do Krakowa, pełnego ciężkiego powietrza i spalin. Tu jest cisza, spokój no i jest czym oddychać. I jakby nie było, już zainwestowałyśmy 5 złotych przecież! Jedna motywuje drugą, że to tylko kawałek a z Sokolicy jest taki piękny widok!
To nie jest tak, że ten szlak jest jakoś mega trudny. Tylko solidnie stromy na krótkich odcinkach. Przewyższenia, trasa po kamieniach w górę i w dół wymaga wysiłku od mięśni i koncentracji. Głównie we znaki daje się upał i nie ukrywam, brak kondycji. Ale rozkoszowanie się widokami wokół wynagradza te niedogodności.
Do celu niedaleko, chociaż miejscami coraz częściej zastanawiamy się czy nie zawrócić. No nie! mamy czas, chcemy, więc jazda do góry!
Przed samym wejściem na szczyt Sokolicy jest mała, drewniana budka z młodą dziewczyną pobierająca opłatę 5 zł za wejście na górę. Tak jak na Trzech Koronach, tutaj również można kupić różnego rodzaju pamiątki czy pocztówki. Ponieważ my bilety z Trzech Koron już mamy, więc po ich sprawdzeniu idziemy dalej. Zostało nam ostatnie 10 minut, dość stromo po skałach do góry. Te ostatnie minuty strasznie się ciągną, bo człowiek chciałby już być na górze i usiąść na swoich czterech literach. A tu jeszcze kawałek.
Widok ze skalistego szczytu Sokolicy jest przecudowny, więc pomimo zmęczenia każda z nas oddaje się swoim własnym myślom i wrażeniom. Ale z przykrością stwierdzamy, że jesteśmy jednymi z niewielu osób, które patrzą na cudną panoramę, z Dunajcem tle. Większość ludzi nie dość że siedzi tyłem, nie patrzy, tylko stara robić zdjęcia, żeby je wrzucić na profile społecznościowe i pochwalić się znajomym gdzie są. Tak nawet bez zerknięcia gdzie się znajdują. Smutne to. Tyle wspinania po kamieniach, po stromych podejściach i tylko po to, żeby pochwalić się innym. Z zamyślenia wyrywa mnie dźwięk telefonu człowieka obok z motywem „Highway to hell.”
Niestety, szybko okazuje się, że mimo naszego zaoszczędzenia czasu na poprzednim wejściu, to teraz on nam się jakoś drastycznie skrócił. Ponieważ coraz mniej czasu mamy, dlatego zamiast wracać do Krościenka- trasą raczej konkretnie do góry niż w dół postanawiamy zgodnie z założonym wcześniej planem zejść do Szczawnicy. Zresztą sama perspektywa pokonywania ponownie tej samej trasy zamiast w dół to prosto do góry, budzi nasze dość negatywne stwierdzenia. Łatwo- tylko ciągle, intensywnie w dół. Moje zmęczone nogi krzyczą dość. Kiedy wreszcie będzie płasko!!! a nie w dół??!
Nad Dunajcem czekamy na przewoźnika, który za drobną opłatą 3PLN przewozi nas drewnianą łodzią na drugi brzeg Dunajca. Stamtąd już tylko 2,5 km gładkim, płaskim asfaltem spokojnie do centrum Szczawnicy i do domu. A nie, jeszcze piwo – za towarzystwo, za dobry dzień, za fajny wypad, za zmęczenie, za pomysł na jeden dzień w Pieninach.
A zakwasy na nogach męczą mnie jeszcze przez dwa dni…I ku mojej wrednej radości, okazuje się, że nie tylko mnie.
Fajna relacja, choć wolę Tatry.
Kiedyś wreszcie muszę się tam wybrać – póki co urodę Pienin znam tylko z cudzych opowieści. Pozdrawiam:)
Oj warto, absolutnie warto:)
Jeszcze nigdy nie bylam w Pieninach, ale mam nadzieję, że to szybko nadrobię 🙂 Zazdroszczę Ci takiej pięknej wędrówki… 😍