Tak uczciwie napiszę, że jeszcze nigdy nie robiłam sama chrustu. Aczkolwiek przyznaję, że zdarza mi się go czasami jadać. Dlatego w tym roku postanowiłam to zmienić i przygotować go własnymi rękami. Po absolutnie cudownie spędzonym weekendzie na szantach, nabrałam większej ochoty na jego przygotowanie. Czemu? A nie wiem.
Od trzydziestu ośmiu lat, ostatni weekend lutego w Krakowie, to Festiwal Piosenki Żeglarskiej Szanties. To czas ogólnego, słodkiego lenistwa. Czas spędzany na koncertach, na rozmowach w tawernie z przyjaciółmi do białego świtu. I nieustannym śpiewaniu. Cudny czas! U mnie trwa już od 24 lat, z przerwami, kiedy nie mogłam na nim być. Ale coś magicznego mnie na ten festiwal co roku przyciąga. Grosiki na ten szantowy czas odkładam sobie co miesiąc, aby potem, już bez wyrzutów sumienia spokojnie je wydawać. Ale długi weekend z czwartku na wtorek dobiegł końca, moje lekko zdarte gardło wraca powoli do mówienia i do rzeczywistości, a przepis na chrust czeka. My przygotowywałyśmy go wspólnie z przyjaciółką, więc na pewno szybciej nam poszło, niż gdybym miała go przygotowywać samodzielnie.
Składniki:
- 300 g mąki pszennej
- 5 żółtek
- szczypta soli
- 2 łyżki gęstej śmietany
- 2 łyżki spirytusu
- 2 kostki smalcu
- cukier puder
Pamiętam, że za czasów studenckich mieliśmy taki szalony pomysł, żeby nie dodawać spirytusu do ciasta, bo przecież szkoda. Zamiast tego maczać usmażony chrust w miseczce spirytusu. Ale pomysł jakoś nie przeszedł i wtedy skończyło się na sałatce śledziowej. Dopiero później dowiedziałam się, że dodaje się go do ciasta nie dlatego, żeby bardziej smakowało, tylko po to, aby ciasto nie chłonęło tłuszczu podczas smażenia.
Chrust do zrobienia jest w sumie prosty, aż się dziwię, że dopiero teraz zabrałam się za to, żeby go przygotować. Do większej miski wsypuję mąkę, śmietanę i żółtka. Pozostałe białka zostają na omlet. Dodaję spirytus i wszystko wyrabiam do czasu, aż ciasto będzie gładkie. Kiedy jest gotowe, biorę wałek do ciasta w dłoń i uderzam w ciasto. Tak solidnie, od serca, okładam je wałkiem przynajmniej kilkanaście razy. Odkładam przykryte ścierką na godzinę do lodówki.
Gotowe, pozostaje tylko na posypanym mąką blacie rozwałkować bardzo, bardzo cienko ciasto. Jak już w końcu ma idealną grubość, kroić je na paseczki, potem na prostokąty, a każdy z nich nacinać na środku. Przez nacięcie przeciągać jeden koniec.
Sporo z tym zabawy tak naprawdę, ale muszę przyznać, że efekt oddaje trudność i czasochłonność w przygotowaniu chrustu. Gdzieś w międzyczasie kostki smalcu roztopić w większym garnku. Do rozgrzanego tłuszczu partiami wrzucać chrust i smażyć bardzo krótko z obu stron. Im cieńsze ciasto, tym krócej. Usmażony chrust odsączam na papierowym ręczniku, potem posypuję cukrem pudrem. W sumie cukier można pominąć, jak ktoś nie lubi. Wszystko powtarzać, aż do skończenia się ciasta. Jest to nie ukrywam dość długi proces, tym bardziej, że my przygotowywałyśmy nasz chrust z podwójnej ilości składników. Powstały bardzo delikatne, kruche pyszności, chociaż chwilowo na wałkowanie ciasta patrzeć nie mogę.